Wydane przed chwilą „Humanoid” to 17. pełnoprawny album Accept. Bez obaw, ilość idzie tu w parze z jakością. Teutońska machina wciąż dowozi najwyższej klasy heavy metal – melodyjny, zbudowany na twardzielskich riffach i pełen zakleszczających się w głowie hooków. Z tej okazji porozmawialiśmy z wokalistą, Markiem Tornillo, który opowiedział, jak wyglądało u niego ostatnie półtorej dekady i nie tylko.
Łukasz Brzozowski: Jesteś innym człowiekiem, niż byłeś 15 lat temu?
Mark Tornillo: Myślę, że tak! Dużo się u mnie wydarzyło, na pewno też pod jakimś względem dojrzałem. Ogólnie rzecz ujmując: faktycznie jestem nieco inną osobą. Oby lepszą!
ŁB: Czyli ostatnich 15 lat to najbardziej aktywny okres twojego życia?
MT: Nie wiem, czy najbardziej aktywny, ale z całą pewnością bardzo intensywny. Człowiek uczy się całe życie – i wiek nie ma tu nic do rzeczy – więc musisz korzystać z nabywanego przez lata doświadczenia, by pokonywać kolejne istotne kroki. Wszystko w zależności od obecnego położenia i okoliczności, tak uważam. Przez ten czas wydarzyło się u mnie wiele dobrych rzeczy, tych złych również, lecz zamiast uwieszać się na czymkolwiek, wolę iść dalej, unikać nadmiernego rozpamiętywania przeszłości.
ŁB: Ale czasami wydaje nam się, że nie ma już dokąd iść, że wszystkie możliwe drogi zostały zaliczone.
MT: To prawda, ale jednak chodzi o to, by robić, a nie przesadnie rozmyślać. Twoje doświadczenia stają się częścią ciebie, więc istotnym jest, aby mieć je gdzieś z tyłu głowy, a przy tym walczyć z trudnościami i nie stać w miejscu. No i fajnie, gdyby dało radę przy tym wszystkim udało się uniknąć bycia jakimś skończonym dupkiem. Chyba nie najgorzej mi to wychodzi. (śmiech)
ŁB: Można założyć, że dobre chwile przezwyciężają u ciebie te złe?
MT: Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Nawet nie wyobrażam sobie innej sytuacji – śpiewam w świetnym zespole, robię to, co kocham, mam dookoła siebie cudownych ludzi… Dobre rzeczy zwyciężają bez dwóch zdań.
ŁB: Wystartowałem z tak dziwnym spektrum tematycznym, ponieważ Accept od lat jest stabilnym zespołem, z wysokim poziomem popularności i istotnymi płytami na koncie, ale podejrzewam, że dołączenie do składu w 2009 roku zupełnie odmieniło ci życie.
MT: O 180 stopni. Musiałem przestawić się na zupełnie inny tryb funkcjonowania – wszystko właściwie z dnia na dzień. Przed dołączeniem do Accept byłem elektrykiem i nawet nie rozważałem powrotu na scenę. Mój wcześniejszy zespół, TT Quick, w zasadzie nie istniał, zajmowałem się pracą, wychowywaniem dzieci… Zajmowałem się dość przyziemnymi rzeczami i wiodłem uregulowane życie, aż nagle zadzwonił telefon i całe moje życie zmieniło się jak na pstryknięcie palca.
ŁB: Gdy usłyszałeś telefon, wiedziałeś, że to twoja największa szansa, czy jednak miałeś wątpliwości?
MT: Początkowo byłem wręcz niechętny, ale na szczęście dość szybko mi to minęło.
ŁB: Niechęć była wywołana potencjalnym zaburzeniem spokojnego rytmu życia?
MT: Poniekąd tak. Jak wspomniałem, w tamtym okresie wychowywałem dzieci, które na szczęście nie były małe. Najmłodsze uczęszczały do liceum, a najstarsze wchodziły w dorosłe życie, więc nie siedziałem nad kołyską ani nic z tych rzeczy.
ŁB: Skoro dzieciaki były już odchowane, skąd niechęć?
MT: Zastanawiałem się, co by mnie czekało, gdybym już dołączył do zespołu i nie byłem specjalnie zadowolony. Myślałem o tym, że muszę w zasadzie od kopa zastąpić Udo Dirkschneidera, wręcz ikonicznego frontmana, a obaj zdajemy sobie sprawę, jak fani podchodzą do takich roszad… Ale z drugiej strony w robocie się nie przelewało, bo w 2008 roku ekonomia w USA upadła na samo dno. Uznałem więc, że jeśli istnieje okazja, by wyrwać się z rutyny i zrobić coś szalonego, to tak naprawdę nie ma lepszego momentu.
ŁB: Widzisz – niechęć niechęcią, a jednak lepiej być nie mogło.
MT: Zgadza się. Jakoś podświadomie przeczuwałem, że może spotkać mnie coś przełomowego i faktycznie – spotkało. To zrządzenie losu, tak uważam. Ktoś pociągnął struny w odpowiednim momencie i nagle zostałem członkiem Accept. Ciekawa sprawa.
ŁB: Jesteś czynnym zespołowym songwriterem już od czasów „Blood of the Nation”, ale czy po dołączeniu do Accept musiałeś zmienić swoje nawyki kompozytorskie?
MT: Przede wszystkim, gdy już stałem się członkiem zespołu, wiedziałem, że muszę trochę podreperować swój warsztat.
ŁB: Dlaczego?
MT: W tamtym momencie wszyscy mieliśmy za sobą wiele lat przerwy w robieniu czegokolwiek na niwie muzycznej. Serio, żaden członek Accept (z tych odpowiadających za songwriting) nie był ówcześnie czynnym kompozytorem, więc byliśmy pokryci rdzą. Zaczęliśmy robić wszystko na totalnym spontanie, bez jakichkolwiek gwarantów, nawet bez kontraktu z wytwórnią. Pisaliśmy numery razem z Wolfem i Peterem (odpowiednio: Hoffmannem, gitarzystą i Baltesem, basistą – red.), aż w pewnym momencie przyjrzał się im nasz producent, Andy Sneap, który stwierdził, że musimy nagrać je właściwie od nowa.
ŁB: Co najbardziej kulało?
MT: Nie byliśmy chyba odpowiednio rozruszani, zostaliśmy wyrwani z jakiegoś letargu. Gdy Andy zapoznał się z przygotowanymi numerami, polecił, abyśmy wrócili do wszystkich klasycznych pozycji z katalogu Accept i posłuchali jego rad odnośnie tego, co powinno znaleźć się w premierowych utworach. Zastosowaliśmy się do tego i bardzo dobrze.
ŁB: Od tamtej pory szło już gładko?
MT: Na pewno był to dla nas kluczowy moment, bo już wiedzieliśmy, co chcemy i musimy zrobić. Właśnie wtedy zaczęliśmy pracować nad „Teutonic Terror”, „The Abyss”, „Pandemic” oraz innymi numerami, które dziś uchodzą za nasze żelazne klasyki.
ŁB: Zaciekawił mnie wątek licznych sugestii ze strony Andy’ego Sneapa – tak szczery i niekoniecznie pozytywny feedback ze strony osoby trzeciej potrafi ukłuć w serce?
MT: Trochę tak, a trochę nie. Wychodzę z założenia, że jako artysta musisz potrafić przyjmować konstruktywną krytykę – nauczyłem się tego już w latach 80. Kiedy nagrywaliśmy „Metal of Honor” z TT Quick, pracowaliśmy z naprawdę poważnymi i szeroko uznanymi producentami, którzy nie mieli problemów, by wskazać niepasujący lub niedopracowany element. Oczywiście początkowo dotykały mnie ich polecenia, byłem przekonany, że w piosenkach nie trzeba niczego zmieniać, lecz po czasie wychodzę z nieco innego założenia.
ŁB: Uznałeś, że to faktycznie pomocne?
MT: No pewnie. Nie dąsałem się zbyt długo, tylko uznałem, że ci ludzie mogą wiedzieć coś, czego sam nie wiem, dlatego warto ich posłuchać. Tak samo jest zresztą z Andym Sneapem, którego również uważam za wyśmienitego producenta – bardzo wyczulonego na detale i wiedzącego, jak powinny brzmieć piosenki. Koleś zawsze ma jakiś pomysł, zawsze wpadnie na coś, co innym pewnie nie przyszłoby na myśl. Świetnie nam się razem pracuje. Po prostu są takie momenty, gdy musisz schować ego do kieszeni, bo w innym przypadku nie zrobisz tego, co do ciebie należy.
ŁB: Czyli można uznać cię za jednego z tych artystów, którzy uważają, że rola producenta przy pracy nad płytą jest kluczowa?
MT: Tak uważam, bo z doświadczenia wiem, ile do zespołu potrafi wnieść dobry producent. Jeśli nie masz kogoś takiego obok siebie, idziesz w różnych kierunkach, niekoniecznie dobrych, i brakuje ci jednostki, która potrafi wszystko naprostować, nadać temu odpowiedni sznyt. Dlatego osobiście czuję się spokojniej, gdy nad naszymi piosenkami czuwa ktoś kompetentny, dysponujący innym spojrzeniem.
ŁB: W numerze „Frankenstein” z nowej płyty śpiewasz „Jestem żywy / Tak bardzo żywy” i jest to fragment nieźle sumujący zawartość „Humanoid”. Czuć, że macie w sobie dużo gniewu na tej płycie.
MT: Hm, coś w tym jest. Również słyszę na tej płycie niemało gniewu, ale także mnóstwo pasji oraz mocowania się z rzeczywistością. Uznałbym ostatni z tych elementów za najistotniejszy, ponieważ „Humanoid” to album poświęcony wszystkiemu, co tu i teraz. Dlatego też uważam, że „Frankenstein” jest dość reprezentatywnym utworem. Z jednej strony masz klasycznego potwora z dawnych lat, lecz obok niego wyrasta nowe straszydło – scyfryzowane, znacznie bardziej współczesne.
ŁB: Miewasz obawy związane z potworami powstałymi w erze cyfryzacji, która kojarzy się z ekspresowym rozwojem, choćby w kwestii sztucznej inteligencji?
MT: Powiem tak: czas pokaże, co z tego wyjdzie, nie chcę snuć żadnych daleko idących wniosków. Obecnie sztuczna inteligencja nie zrobi niczego sama z siebie, ponieważ to tylko program kontrolowany przez ludzi. Znacznie większy niepokój obecnie może budzić właśnie człowiek i jego zamiary z tym związane. Czy zostanie to użyte w celu usprawnienia ludzkości? A może przeciwko ludzkości? Zobaczymy.
ŁB: Wnikliwe obserwacje współczesnego świata przy tworzeniu „Humanoid” zmieniły twój sposób myślenia o nim?
MT: Trochę zmieniły, ale nie do końca, ponieważ na płycie pojawiają się też wnioski, które siedzą mi w głowie nie od wczoraj. Dzisiejszy świat pędzi i jak zauważyłeś, rozwija się właściwie z dnia na dzień, więc to logiczne, że o pewnych rzeczach myślisz inaczej, ponieważ się ciągle zmieniają. Nagle masz przed sobą całą masę potencjalnych możliwości – także tych negatywnych – więc zdecydowanie nie wpadasz w stagnację. U mnie tak jest.
ŁB: Nie tak dawno temu powiedziałeś, że „Humanoid” brzmi jak klasyczna płyta Accept, ale co musieliście zrobić, by prócz uzyskania znanych efektów odkryć w sobie coś nieco innego?
MT: Z pewnością nie próbujemy odkrywać koła na nowo. Jeśli coś działa, nie naprawiaj tego – oto nasze motto. Wolf ma do tego stopnia ikoniczny styl gry, że nie pomylisz go z nikim innym. Zachowując duszę oraz tożsamość Accept, próbujemy wnosić do muzyki świeże rzeczy i jakoś ją urozmaicać. Ale wszystko z umiarem – gramy klasycznie do bólu, nie staniemy się thrashowym zespołem, nie podrzucimy słuchaczom fragmentu w typie ska… Chodzi nam o tradycyjny metal.
ŁB: Rozpoznawalny z kilometra styl to najważniejsza cecha Accept?
MT: Oczywiście! Wolf to niesamowity gitarzysta, moim zdaniem dość niedoceniony, ale gdy tylko zagra ci jakiś riff, od razu wiesz, kto go napisał. Zresztą, co ja ci tu będę tłumaczył, jest mnóstwo takich artystów i bardzo dobrze – jeśli oferujesz coś w pełni swojego, zawsze dobrze na tym wychodzisz.
ŁB: Dlaczego uważasz, że Wolf jest niedoceniany? To przecież jedna z najbardziej szanowanych figur w świecie klasycznego heavy metalu.
MT: To prawda, ale nie widzisz go raczej w rankingach najlepszych gitarzystów i innych zestawieniach tego pokroju. Dominują na nich postaci takie jak Joe Satriani, Steve Vai czy Eddie Van Halen, a więc absolutni wymiatacze. Wolf nie jest technicznie tak idealny jak oni, lecz ma genialny feeling, wyśmienite wyczucie melodii oraz głowę do riffów – to bardzo ważne.
ŁB: W zeszłym roku wspominałeś też, że myślisz o nagraniu solowej płyty. Jak postępy?
MT: Obecnie nie mam na to czasu, jestem w pełni skupiony na Accept. Co prawda napisałem już sporo numerów, więc chodzi wyłącznie o wejście do studia i nagranie ich, lecz nie chcę łapać kilku srok za ogon.
ŁB: To inaczej: jeśli materiał ujrzy światło dzienne, czego powinniśmy się po nim spodziewać?
MT: Dobre pytanie – różnych rzeczy. Trochę bluesowych zagrywek, trochę wpływów AC/DC i oczywiście stylu kojarzonego z płyt Accept. Nie jestem w stanie od tego uciec, ale też nie chcę nigdzie uciekać.
ŁB: W czerwcu skończysz 70 lat – masz jakieś refleksje z tym związane?
MT: Chcę wciąż być zdrowy, wciąż czuć się młodo i robić fajne rzeczy!
Łukasz Brzozowski